Od jakiegoś miesiąca mieszka ze mną kołowrotek. Oto
10 moich wyznań związanych z przędzeniem…
We wpisie chwalę się także wszystkimi nitkami, które stworzyłam w ostatnim czasie, a które jeszcze nie były pokazywane na blogu. Każdy kłębek jest odpowiednio opisany pod zdjęciem.
Po pierwsze – przepadłam z kretesem
To zajęcie niemal równie przyjemne jak dzierganie. A ze względu na swoją specyfikę bardziej relaksujące – powolne, regularne ruchy łagodzą u mnie stres i pozwalają się zatrzymać w codziennej gonitwie chociaż na krótki moment.
Po drugie – jest szybciej
Po doświadczeniach z wrzecionami muszę przyznać, że kołowrotek jest znacznie szybszy. To urządzenie proste, skuteczne i wspaniałe. Podstawy opanowałam podczas jednego spotkania przy kołowrotku z , reszta to filmiki na Youtube i własne próby. Od razu zaczęłam uzyskiwać zadowalające efekty.
Po trzecie – trochę techniki i się gubię
Kołowrotek to przykład inżynieryjnego geniuszu antycznych rzemieślników. Niestety nie jest to narzędzie tak proste, jak się spodziewałam i wciąż mam trochę problemów z odpowiednią koordynacją ruchów, a przede wszystkim z właściwym ustawieniem wszystkich elementów tak, by włóczka była odpowiednio skręcona i jednocześnie we właściwym tempie nawijała się na szpulkę. Do tego dochodzi tempo pedałowania i podawania czesanki, ale to w sumie już małe piwo 😉 Przełożenia to dla mnie czarna magia!
Po czwarte – potrzebuję nowego kołowrotka
Moja zdobycz pochodzi z Allegro – kosztował razem z transportem około 200 zł i był wart swojej ceny, jednak nie jest nowy i ma kilka wad, które okazały się uciążliwe. Przede wszystkim poskarżyć się muszę na wypaczone koło zamachowe, które powoduje ześlizgiwanie się napędu oraz skrzypienie zespołu wrzeciona, co doprowadza do szału Mojego Mężczyznę i Hrabinę. Muszę się przymierzyć do nowego, ale koszty trochę mnie przerażają…
Po piąte – potrzebuję runa
W owczym temacie siedzę od dość dawna i wiem, że 90 czy 95% tych zwierząt jest w Polsce hodowanych na mięso, a wełna jest odpadem i tak niestety traktują ją rolnicy. Z mojej perspektywy to wielka strata, bo obróbka runa nie jest trudna, a do nauki nie potrzebuję nie wiadomo jak kosztownych i szlachetnych mieszanek. Niestety, jeśli ktoś traktuje coś jak śmieć to trudno go przekonać do wysyłki tego na drugi koniec Polski, kiedy koszt znaczka i koperty w jego mniemaniu znacznie przewyższa wartość tego, co w środku…
Po szóste – następuje socjalizacja
Z zaskoczeniem stwierdzam, że tak niszowe hobby to prawdziwy skarb, bo te kilkaset osób zarażonych bakcylem w Polsce trzyma się razem i naprawdę można liczyć na ich wsparcie, pomoc, radę i ogromną wiedzę. Grupa na Facebooku działa fantastycznie <3 Nieźle radzi sobie też jej zagraniczny odpowiednik, chętnie zaglądam również na blog polskich prządek, a inspiracji nieustanie szukam na Youtube (mam nawet swoją playlistę z najlepszymi filmikami, jakie znalazłam dotychczas, żeby się nie zgubiły w odmętach sieci)
Po siódme – uczę się
Zarówno teoretycznie, jak i praktycznie uczę się wielu nowych rzeczy – nie jest to wprawdzie rocket science, ale odczuwam pewien rodzaj perwersyjnej przyjemności wiedząc i potrafiąc rzeczy, o których istnieniu inni nie mają pojęcia 🙂 Gdyby kołowrotek był w lepszym stanie i na więcej pozwalał, to pewnie szło by to szybciej, ale i tak postępy są zauważalne. Robię jeszcze dużo błędów, bo ciągle się docieramy w nowym związku (tzn. ja i kołowrotek), ale idzie ku dobremu 🙂
Po ósme – zużywam zapasy
Podjęte dawno temu decyzje dotyczące całkowitej rezygnacji z niektórych działań handmade nie poskutkowały pozbyciem się wszystkich niepotrzebnych przydasiów. Jednym z nich była kolorowa czesanka okazyjnie kupiona kiedyś na allegro. Teraz służy mi ona za materiał do nauki i udaje się ją przerobić na całkiem sensowne kłębki i precelki. W zanadrzu czeka natomiast dodatek, który dostałam razem z wrzecionami. Jak przerobię to będę mieć więcej miejsca na nowe 😛
Po dziewiąte – szukam wzorów
Samodzielnie przędziona włóczka ma pewne cechy charakterystyczne, a jedną z nich jest produkcja zazwyczaj w niewielkiej ilości. Patrzę więc teraz na różnego rodzaju wielokolorowe wzory (poniższy sweter Emmanuelle bardzo mi się spodobał), bo po prostu muszę przerobić moje wprawki na jakiś projekt, który będzie mnie cieszył na co dzień. Przetestuję przy okazji kwadratowe druty Cubiks, które podobno pozwalają zachować bardzo równe oczka. Przy nierównościach w sprzędzionej nici może to być zbawienne 🙂
Przeglądam też mój cykl Co zrobić z resztek włóczki, bo inspiracji jest tam od groma i trochę!
Po dziesiąte – Kontroluję całości procesu
Mogę powiedzieć, że dzięki przygodom z przędzeniem rozumiem teraz jak powstaje włóczka. Dokładając do tego praktyczną wiedzę będę w stanie za jakiś czas kontrolować całość procesu twórczego, w którym uczestniczę – począwszy od surowego runa, poprzez jego obróbkę, mieszanie, przygotowanie do farbowania i/lub przędzenia, samo przędzenie, potem ewentualnie skręcanie wielu nitek w jedną, aż wreszcie projektowanie i wykonywanie wzoru z włóczki własnego wyrobu. Czyż to nie piękna perspektywa?
12 komentarzy
Zgadzam się z Tobą w zupełności – przędzenie jest zen, a przy tym uroczo niszowe i bardzo praktyczne dla osób dziergających :))) Przełożenia to żadna magia: sznurek napędowy przekładasz na mniejsze kółko i od razu szpulka przyspiesza 🙂
Pozdrawiam i życzę powodzenia!
A to może przełożenia były magią dlatego, że nie mam mniejszego kółka 😉 Mam tylko takie dwie wajchy do kręcenia i ustawienie czegokolwiek przy ich pomocy to masakra…
A co do niszowości to tak jak pisałam, daje mi to pewną perwersyjną przyjemność, podobnie jak umiejętność jazdy konnej, rozpalania ognisk czy swego czasu język czeski, który studiowałam 🙂
Ja mam w Fantazji do kręcenia tylko hamulec (wajcha nawija i napina sznurek spowalniający obroty szpulki) – na początku przędzenia nowej nitki zawsze wyluzowuję go maksymalnie, żeby nie wyrywał mi czesanki z rąk, a potem podkręcam, podkręcam i dochodzę do idealnego stopnia hamowania 🙂
Ja mam u siebie podwójne cięgno bez dodatkowego hamulca, więc regulacja jest trudniejsza, chociaż sama konstrukcja prostsza. Miałam okazję spróbować takiego rozwiązania jak u Ciebie w weekend i bardziej mi odpowiada, ale nie zamierzam narzekać na to co mam 🙂
Przeszłam te wszystkie etapy całkiem niedawno, zakończone oczywiście kupnem nowego „kółka” 🙂 . Też nie sądziłam, że przędzenie jest takie przyjemne! chocbym nie wiem jak zmęczona była to musze chwilkę usiąść, pokręcić, skupic sie na tej jednej niteczce i osiągnąć stan zen :).
Do swojego nowego Kromskiego albo Ashforda się przymierzam, ale przerażają mnie ceny. Ale jak tak dalej pójdzie to zażyczę sobie na okrągłe urodziny w przyszłym roku od krewnych i znajomych – przynajmniej będzie pewność, że mnie ucieszy prezent 🙂 Na razie męczę się na staruszku i planuję co w nim naprawić i poprawić…
Mnie także przerażała cena, ale przędę na kółku tyle, że nie wiem kiedy ostatnio kupiłam gotową włóczkę! wchodzę do sklepów internetowych, oglądam, podziwiam, wzdycham, myślę kiedy i ja tak będę umieć, a potem wchodzę do innego sklepu, kupuję runo/czesankę i ćwiczę ćwiczę ćwiczę 🙂 teraz robię chustę z WŁASNORĘCZNIE uprzędzionej włóczki i czuję niesamowitą radość z tego. Stare kołowrotki były tymczasowo, aby dowiedzieć się czy chcę, czy umiem, czy mi potrzeba, a odkąd mam wiedzę, że to już miłość na zawsze to juz cena nie taka straszna 🙂
U mnie staruszek też jest po to – pomyślałam, że stracić to na nim nie stracę, bo najwyżej popróbuję i sprzedam 🙂 Niestety przejechałam się ostatnio na zakupie regulowanego manekina, który kosztował tyle co najtańsze kołowrotki i okazało się, że przywiązywałam do niego zbyt wielkie nadzieje. Stoi teraz w salonie jak wyrzut sumienia i się gniewamy już kilka tygodni 😉 Musiałam się przekonać, że z kółkiem nie będzie podobnie, bo wydać kasę bez sensu jest łatwo, tylko potem odzyskać trudno :/
Marzy mi się sweterek z samodzielnie przygotowanej włóczki… Właśnie robię ku temu pierwsze kroki i kupiłam na allegro kilogram białej czesanki (bo uparłam się, że nie dość, że sobie uprzędę to jeszcze farbować będę, a jakby tego było mało to zamiast w motkach to od razu w gotowym wyrobie, bo chcę, żeby kolor „podsiąkał” od dołu i był coraz wyżej coraz bledszy)
Dla mnie przędzenie to wyższa szkoła jazdy. Piękne moteczki. Pozdrawiam 🙂
Przędzenie nie jest może bardzo proste, ale nie jest też aż tak skomplikowane jak się wydaje na pierwszy rzut oka 🙂
Ładnie to wygląda, ale jakoś mnie nie kręci 😉
Nie można robić wszystkiego – zawsze trzeba się na coś zdecydować. Ty wybrałaś haft, a ja zabawę z włóknami 🙂