Tkactwo przygodowe – Kromski Harfa Forte

Od października jestem szczęśliwą posiadaczką Harty Forte od Kromskich – krosna stołowego, które pozwala mi tworzyć materiał wykorzystując tradycyjne techniki tkackie. To spełnienie moich marzeń i jeden z prezentów urodzinowych.

 

Rok temu, kiedy w moim domu pojawiał się kołowrotek Sonata zarzekałam się, że tkactwo jest absolutnie nie dla mnie, że nie potrzebuję nowego hobby i w ogóle to zostanę przy drutach.

Tyle tylko, że potem w moim domu pojawiło się naprawdę sporo ręcznie przędzionych i farbowanych włóczek, a ja przekonałam się, że najlepszy sposób ich spożytkownia to właśnie projekty tkackie, bo w żadnej innej formie, nawet w dzianinie, ten wyjątkowy materiał nie potrafi pokazać w 100% swojego piękna.

Zarażona już minimalistycznymi ideami dość długo się jeszcze wahałam. Zaczęłam od tego, co najprostsze i po prostu czekałam. Zastanawiałam się, namyślałam, szkulałam informacji i inspiracji, zdobywałam wiedzę, oglądałam filmiki i wsiąkałam coraz bardziej… Zapał nie mijał – dobry objaw! Tylko tydzień po tygodniu moje postanowienie, że mam wystarczająco zajęć topniało i topniało, i topniało jak śnieg wiosną.

neonowyHarfa była oczywistym wyborem, zdecydowałam się na nią niemal natychmiast. Znacznie dłużej wahałam w kwestii szerokości powierzchni roboczej krosna. Z jednej strony była wygoda i cena, z drugiej możliwości. Wygrała ta druga opcja i stanęło na największej dostępnej szerokości – 80 cm. Doszłam do wniosku, że wolę tkać zarówno zwykłe szaliki, jak i duże chusty czy dziecięce kocyki a nie skazywać się jedynie na drobiazgi. Poza tym jak naprawdę złapię bakcyla, to takie małe zawsze będę mogła sobie dokupić – to mniejszy wydatek, mniejsza ilość potrzebnego miejsca itd.

Muszę się Wam przyznać przy okazji, że niby wiem ile to jest 80 cm, ale jak krosno przyszło i złożyliśmy je z Moim Mężczyzną, to się zdziwiłam! Jednak co innego wiedzieć, a co innego zobaczyć 😀 Skończyło się sporym przemeblowaniem na moim biurku…

Teraz czas na kilka słów o tkaniu – celowo nie pisałam o krośnie wcześniej, bo stwierdziłam, że musimy się lepiej poznać. Pierwsze podejście skończyło się sukcesem, drugie i trzecie porażką, a kolejne przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Ale po kolei!

trzeciPierwszym tkackim projektem był szeroki szal – zaczęłam ambitnie nawlekając prawie całą szerokość przy okazji planując zużyć większość zapasów fioletowych włóczek, z którymi już się nie lubię aż tak jak kiedyś, więc w razie czego żal mi nie będzie. Chciałam sprawdzić ile to trwa i w ogóle jak to jest z takim dużym projektem. Jak na złość w wieczór kiedy postanowiłam sobie, że to jest TEN dzień, Mój Mężczyzna miał wychodne, więc wszystko musiałam robić sama, a brak doświadczenia mścił się na milion sposobów. Powiem tylko, że nieprzytwierdzone krosno jeździło po stole, ja modliłam się, żeby nie spadło, a jak prawie cała osnowa była gotowa to wszystko wylądowało na podłodze podobne do kłębowiska żmij, a ja miałam ochotę się rozpłakać. Całe szczęście, że byłam taka napalona na tkanie przez wcześniejsze poszukiwania i oczekiwanie, bo rzuciłabym to w cholerę! A tak to pozbierałam nitki z ziemi ułożyłam z grubsza w porządku i zabrałam się za przewlekanie tego wszystkiego przez oczka nicielnico-płochy (Odkąd poznałam to specjalistyczne określenie po prostu muszę go używać ciągle i przy każdej okazji! Żeby nie było – element ten zazwyczja nazywa się po prostu grzebieniem, ale nicielnico-płocha brzmi tak dostojnie i poważnie :D).

Pierwszy szal tkałam jakieś półtora tygodnia i okazało się to całkowicie innym doświadczeniem niż przędzenie. Miałam wrażenie, że przy kołowrotku „samo mi się robiło” – ja po prostu siedziałam, machałam nogami i rękami i po jakimś czasie była z tego nitka. Tkanie jest inne. Proces jest powolny, zdeterminowany przez technologię tkacką, żmudny, mozolny, powtarzalny, a do tego łatwo popełnić błędy, które potem trudno naprawić. Znacznie więcej też zależy od doświadczenia rękodzielnika niż w innych technikach, które znam. Pierwszy projekt skończyłam z takim samym znakiem zapytania w kwestii mojej potencjalnej miłości do tkania z jakim zaczęłam. Szal zachwycił mnie dopiero, gdy go po raz pierwszy założyłam. Teraz po prostu go uwielbiam, zwłaszcza te jego nierówne brzegi!

czwartyNie było rady, trzeba było zrobić kolejne podejście! Tym razem postanowiłam sięgnąć po włóczki które kupiłam specjalnie do wykorzystania na krośnie. Neonowy żółty motek włóczki-trawki, coś czarnego i kudłatego, co w kłębku wyglądało całkiem jakby kiedyś było żywe, druga neonowo-żółta włóczka, tym razem o gładkiej strukturze oraz cieniusieńka i bardzo wytrzymała syntetyczna nić na osnowę. I to był błąd, który wpłynął na całą późniejszą pracę. Tkałam zaskakująco długo – prawie tyle to trzykrotnie szerszy fioletowy. A wszystko przez osowę – syntetyczna nić była śliska i wcale nie chciała trzymać wątku, musiałam więc nitki dobijać do siebie bardzo mocno, żeby zachować jako-taki wygląd. A na koniec chcąc uniknąć cieniutkich frędzelków zrobiłam supełki i przycięłam krótko, by zgubić nitki w strukturze trawki. I to okazało się kompletnie nietrafionym pomysłem, bo śliskie końcówki zaczęły się rozplątywać, a materiał pruć! Jakoś tam to uratowałam, ale całkowicie straciłam do niego, tym bardziej, że po zdjęciu z warsztatu okazał się sztywny z powodu zbyt gęstego upakowania wątku. I pomyśleć, że to wszystko przez jedną nietrafioną decyzję!

Następny projekt w ogóle nie doszedł do skutku, bo okazało się, że na osnowę nie nadaje się włochata włóczka 🙁 Całe nawlekanie poszło na marne, bo po pierwszych ruchach nici zczepiły ze sobą i zaczęły podnosić na grzebieniu wszystkie razem. Uznając swoją porażkę zdjęłam je więc z krosna i zachowałam ku przestrodze (po cichu licząc, że jednak uda się je jakoś wykorzystać później).

piątyA potem zrobiłam 3 szale na świąteczne prezenty – wyszły bajecznie i zachwyciły obradowane nimi osoby oraz mnie. Oczywiście musicie mi uwierzyć na słowo, bo zdjęć gotowych szali nie zrobiłam, nie wystarczyło mi czasu w przedświątecznej gorączce.

Dopiero teraz jestem pewna, że tkanie to moja kolejna miłość. Nie jest to rzemiosło łatwe, można popełnić wiele błędów na różnym etapie pracy i zazwyczaj trudno z nich wybrnąć, nie jest tak przyjemne w trakcie pracy jak inne dziedziny, którymi się zajmuję, ale na swój urok i na pewno w 2016 roku na blogu będą pojawiać się moje tkaniny.

Może spodoba ci się jeszcze...

10 komentarzy

  1. O rany podziwiam:) Przede wszystkim upór i pasję. A swoją droga takie wpisy jak Twój zdumiewająco podkreślają, jak bardzo szybko poszedł do przodu nasz świat. Jeszcze dla mojej babki tkanie i przędzenie to były czynności zupełnie naturalne:)

    1. Jeszcze w okresie międzywojennym w Polsce przędzenie i tkanie było typowym, codziennym zajęciem gospodarskim, takim jak dojenie bydła. A teraz to hobby dla upartych 😉 Trzeba jednak przyznać, że w zakresie sprzętu i techniki te kilkadziesiąt lat dużo zmieniło – współczesne kołowrotki czy krosna to inna liga niż to, z czym zmagały się nasze babcie…

      1. Technika i sprzęt to jedno, pozostaje sprawa wielu lat praktyki:) Zawsze gdy mam okazje oglądać stare wyroby , jestem pod wielkim wrażeniem umiejętności naszych „pra..”A moja babcia zmarła w 1987 r. i prawie do końca używała krosna – teraz żałuję, że się nie przykładałam kiedy jeszcze chciała mnie nauczyć…..

        1. Do wszystkiego trzeba dorosnąć – w liceum miałam okazję nauczyć się gobeliniarstwa, ale wówczas nie skorzystałam z tego a tkanie wydawało mi się wówczas nudne i niezbyt ładne. Dekadę później z zazdrością wspominam wielkie ramy nabijane gwożdziami, z którym mogłam wtedy korzystać i nimi wzgardziałm. Teraz najchętniej postawiłabym sobie takie w domu 🙂

  2. Oj Ty!
    Ja tutaj myślę od miesięcy o przędzeniu i czekam na zakup wrzeciona [by zobaczyć, czy mnie wciągnie]. W myślach zbieram na kołowrotek, a tu takie cuda pokazujesz.
    Jakby było za mało hobby to teraz tkanie będzie do mnie krzyczało z tyłu głowy.
    🙂

    1. Na wrzeciono do spróbowania nie musisz czekać – wystarczy mątewka (zwana w niektórych rejonach Polski gwiazdką) i malutki haczyk do wkręcenia u góry, albo dwa patyczki do lodów z dziurką pośrodku i pałeczka z orientalnej knajpy (to jakbyś chciała tureckie wrzeciono zamiast zwykłego). U mnie dopiero kołowrotek spowodował zalew miłości do przędzenia, bo z natury jestem niecierpliwa, a tempo pracy znacząco się różni pomiędzy wrzecionem a kółkiem.

      Co do tkania, to jestem pewna, że nie jest to hobby dla każdego – porównując do drutów proces przygotowawczy jest bardzo długi, mozolny i nudny, a samo tkanie monotonne. Ja to polubiłam, ale nie od razu, musiałam przywyknąć, a i tak się nudzę niekiedy przy pracy (audiobooki pomagają 😀 ).

      Zaletą krosien jest na pewno ich cena oraz kompaktowy rozmiar – zwłaszcza jeśli wybierasz mniejszą szerokość niż ja. Kołowrotek cenowo to jednak inna liga. No i jeśli dziergasz to wszystko czego potrzebujesz do tkania już masz, bo głownym materiałem jest tu włóczka, nie czekają cię więc dodatkowe zakupy. Ale dla mnie i tak najważniejszy jest czas pracy – w tym roku udało mi się przygotować 3 świąteczne prezenty o czym nie byłoby mowy w wypadku drutów. A w ciągu nieco ponad 2 miesięcy powstało 5 gotowych projektów!

  3. Z jakiej włóczki powstał czerwony szalik? Bardzo mi się podoba 🙂

    1. Niestety nie pamiętam i nie mam notatek dotyczących tej włóczki – tkałam w strasznym pośpiechu i po prostu mi to umknęło, zwłaszcza że włóczkę kupowałam właściwie wyłącznie ze względu na kolor. Jest to jakaś ręcznie farbowana, miękka i delikatna wełna merino, kupowałam ją w stacjonarnym sklepie e-dziewiarka.pl we Wrocławiu i płaciłam za nią sporo – między 45 a 60 zł za motek (szal wykonany jest z jednego motka, a cena obowiązywała w grudniu 2015 roku). Może takie informacje pomogą w poszukiwaniach.

  4. Wspaniały artykuł z miłą chęcią poczytałam sobie to wszystko i dużo też się nauczyłam